Ciężkie początki

30 września (sobota) doleciałam do Ghany. Lotnisko było może małe, ale bardzo porządne. Odebrał mnie Elvis, czyli koordynator mojego programu i przejechaliśmy do domu w Akrze (stolicy). Był on za ponad dwu metrowym murem z pokruszonym szkłem na górze i wielką metalową bramą. Sam dom może dla nas Polaków nie wyglądał jakoś bardzo zaawansowanie, wręcz zaliczyłabym go do tych bardziej prostszych, biedniejszych domów, ale na tamtejsze standardy był bardzo porządny. Posiadał bieżącą wodę i to na dodatek pod niezłym ciśnieniem. Niestety już tego samego wieczoru jak weszłam do łazienki to przebiegł przede mną ogromny, czerwony karaluch co sprawiło, że odłożyłam moją wizytę tam na później.

Pierwsza noc była dla mnie bardzo ciężka. Nie dość, że było strasznie duszno i gorąco to jeszcze tak na prawdę dopiero wtedy dotarło do mnie gdzie jestem i ze będę tam jeszcze następne 2 miesiące. Bardzo przytłaczająca jest taka myśl, szczególnie jak nie masz internetu, a transmisja danych jest tragicznie droga, więc leżałam tak w ciemności nie mogąc spać i w samotności. O 5:00 rano obudził mnie jakiś głupi kogut u mnie pod oknem, któremu najwyraźniej nie starczało, żeby zapiać raz bo jak zaczął wtedy to skończył dopiero ok. 7:00.

Nasza trasa
Ale nowy dzień się zaczął. Mieliśmy dość krótki wstęp o zasadach i nauce tamtejszego języka, a potem ruszyliśmy trotro (czyli busikiem, o których będę jeszcze nie raz wspominać) na naszą wieś. Droga, mimo, że to tylko ok. 100 km zajęła nam 3 godziny bo drogi są fragmentami asfaltowe, a fragmentami szutrowe (a to jedna z głównych dróg prowadząca ze stolicy do głębszych części kraju). Na szczęście wtedy czułam się już trochę lepiej. Ze mną jechały dwie dziewczyny z USA, które przyjechały tego samego dnia co ja, wolontariuszka z Aruby, która za chwilę miała kończyć swój 2-miesięczny pobyt i chłopak również ze Stanów, który był już w połowie swojego 3-tygodniowego pobytu. 

Jak przyjechałam do naszego domu we Frankadule i usiadłam na swoim łóżku znowu wszystko mnie przytłoczyło i trochę się posypałam. Do tego byłam bardzo zła na siebie, bo wiedziałam, że nic złego się nie dzieje, ale po prostu jakoś nie byłam w stanie opanować swoich emocji, a jeszcze do tego ta początkowa samotność. Cały czas bez możliwości kontaktu z nikim poza kilkoma SMS-ami do rodziców, że żyję. Jeszcze jak wisienka na torcie do tego wszystkiego był język i oczywiście to nie była kwestia tego, że nie umiem mówić po angielsku, ale uwierzcie mi, że w momencie, gdy człowiek na prawdę źle się czuje psychicznie to wcale nie przychodzi mu łatwo tłumaczenie tego co się dzieje, w obcym języku.

Trotro
Niestety taki mój stan utrzymywał się do wtorku i prawdę mówiąc, niewiele z tych dni już pamietam, jedynie to, że przez cały czas chciało mi się płakać bez powodu i na dodatek nie mogłam nić jeść bo od razu mi się robiło niedobrze. Później doszłam do wniosku, że to wszystko nie mogło być tylko kwestią mojego panikowania i częściowo obwiniłam leki na malarię, które musiałam brać codziennie, a które mogą wywoływać takie skutki uboczne. Szczególnie, że we wtorek wszystko minęło dosłownie jak za dotknięciem magicznej różdżki. Jak wstałam to jeszcze było słabo i nie zjadłam nic na śniadanie, ale na lunchu odrobiłam poprzednie 2 dni nie jedzenia niczego i jednocześnie moje samopoczucie też zrobiło 180-stopniowy zwrot i nagle zaczęło być super. Na dodatek we wtorek po południu wybraliśmy się do najbliższego miasta (30 min jazdy) do hotelu na basen, gdzie miałam też Wi-Fi i mogłam zadzwonić do bliskich.

Komentarze

Popularne posty